Rozpoczynając pracę w zawodzie aktorki chciała się realizować i sprawdzić w 150 procentach. Nie liczyły się dla niej duże odległości. Rano próby w jednym teatrze, wieczorem zdjęcia na planie na drugim końcu Polski. Mało czasu na sen, zapychanie się „szybkim jedzeniem”. Ważny był kolejny projekt, kolejna rola, kolejny serial. Z czasem zrozumiała, że praca aktora to ogromna odpowiedzialność. O tej odpowiedzialności, jak również o wdzięczności, rodzinie i miłości dusz rozmawiamy z aktorką Emilią Komarnicką - Klynstrą.
Kamila Stolarczyk (wydawca EŻ): Przyszedł taki moment w Twojej karierze aktorskiej, kiedy na dwa lata praktycznie zrezygnowałaś z grania, ponieważ uważałaś, że scenariusze, które dostawałaś, nie były spójne z Twoim sposobem patrzenia na ten zawód. Jak to wszystko w Twoim życiu wyglądało?
Emilia Komarnicka-Klynstra: Drogę artystyczną rozpoczęłam dosyć wcześnie, bo już od siódmego roku większość życia spędzałam na scenie, a była to scena młodzieżowej grupy wokalno-tanecznej w moim rodzinnym Brzegu. Profesjonalne aktorstwo przyszło mi w związku z tym dość naturalnie, bo twórczość sceniczna była całym moim światem, jednak… odległość mentalna między zespołem amatorskim w Brzegu, a Szkołą Teatralną w Łodzi była dla mnie dość znacząca. Większość mojej rodziny to nauczyciele, nie miałam zatem korzeni aktorskich, a tylko intuicja podpowiadała mi, że moja droga jest właściwa. Moi rodzice i Siostra wspierali mnie z całych sił, choć dla nich to też było jak akceptacja tego, że bliska im osoba wyrusza na Mount Everest. Zdałam egzaminy za pierwszym razem, dostałam się do szkoły. Rozpoczęłam pracę w zawodzie już na czwartym roku studiów. Od razu na ostro - duże tempo, sporo propozycji i - jak na tamte czasy - spełnienie. I tak przez sześć lat. Sześć lat pędu - Teatr, filmy, seriale, koncerty… Dużo się działo. Odległość między punktami na mapie Polski nie stanowiła żadnej bariery. Rano próby w teatrze we Wrocławiu, wieczorem zdjęcia w Warszawie. Spałam niewiele. Dążyłam do uznania. Napędzała mnie młodzieńcza ambicja i chęć sprawdzenia się. Aż tu nagle któregoś dnia, podczas krótkiego urlopu ta „szyba” przez którą patrzyłam na świat - rozsypała się. W jednej chwili zobaczyłam rzeczywistość zupełnie inaczej. Później, myśląc o tym jak ta nowa perspektywa, przekłada się na mój zawód, zdałam sobie sprawę, że wychodząc na scenę jestem całkowicie odpowiedzialna za to, co przekazuję, w sensie treści, inspiracji jaką widz może otrzymać. Człowiek przychodzi do teatru i zasiada w fotelu w otwartości i zaufaniu, więc niezwykle ważne jak tą rzeczywistość przedstawimy. Czy po wyjściu z teatru jest w stanie beznadziei i nihilizmu, czy zainspirowany.
KS: Wow, super! Gdyby każdy aktor tak myślał, to teatr byłby cudownym medium, z którego ludzie nieustannie czerpali by inspirację do życia.
EKK: Nie chodzi tylko o aktorów, ale o wszystkich, którzy współtworzą przedstawienie. I nawet nie sam sposób myślenia jest kluczowy, a wzięcie odpowiedzialności za to, co się przedstawia, ale w szkołach teatralnych nie poświęca się wystarczającej uwagi na rozwój osobisty, poszerzenie świadomości, czy choćby etykę. Etykę w kontekście służby wobec odbiorcy treści.
Kiedy dotarło do mnie, że bycie na scenie to tak olbrzymia odpowiedzialność, to był moment auto-konfrontacji. Mnóstwo pytań: Co chcę zasilać? O jakich wartościach opowiadać?
Jako aktorzy, reżyserzy, twórcy - ludzie sceny mamy prawo, a nawet obowiązek zaglądać w najciemniejsze strony człowieczeństwa, pod warunkiem, że prowadzi to do wglądów, a na koniec do rozwoju, a nie to po by Człowiek wyszedł z teatru z przeświadczeniem że generalnie to świat jest bez sensu i nic nie warto.
Po tym przebudzeniu zrobiłam „krok wstecz”, a zasadzie w bok, by z perspektywy tej „bocznicy” moc przyjrzeć się temu rozpędzonemu pociągowi, którym do tej pory gnałam. Traf chciał, że wtedy poznałam Redbada, mojego obecnego męża. Zaczepiłam go, ponieważ chciałam porozmawiać z nim o rozwoju w aktorstwie. Pomyślałam, że może nakieruje mnie na książki, warsztaty, autorytety. Ale ta krótka pogawędka o rozwoju w aktorstwie natychmiast przerodziła się w intensywną rozmowę o rozwoju osobistym i duchowym człowieka i w zasadzie w tym dialogu trwamy do dziś (śmiech). Mamy tożsame podejście do odpowiedzialności aktora wychodzącego na scenę, ale i odpowiedzialności człowieka w stosunku do rozwoju swojej świadomości.
fot. Vovalin_photography
Energia Życia: Czy Wasz związek to porozumienie dusz?
EKK: Niewątpliwie tak (uśmiech). Duchowo jesteśmy połączeni w pełni. Przyziemnie jesteśmy cały czas w procesie poznawania i uczenia się siebie.
KS: Powrócę jeszcze do tej, jak to nazwałaś „konfrontacji” samej ze sobą. Uświadomiłaś sobie tą odpowiedzialność, jaką ponosi aktor. Czy był to dla Ciebie taki „mocny dzwon” czy raczej spokojny proces?
EKK: To był dzwon, ale bardzo łaskawy. Odsłonięcie tej kurtyny, która zasłaniała mi prawdziwy obraz , wydarzyło się dzięki naturze. Przebywałam tydzień z przyjaciółmi na morzu. To był „zwykły”, wakacyjny rejs. Ustaliliśmy, że nie chcemy mieć kontaktu z cywilizacją, chcemy być non stop na wodzie. To siła natury pomogła mi się przebudzić. To było dla mnie tak radykalne doświadczenie, że po rozsypaniu się tej percepcyjnej szyby musiałam zredefiniować w zasadzie każdy aspekt swojego życia. Cały proces wprowadzania zmian trwał rok, a kolejne trzy lata zajęło mi układanie się w tej nowej rzeczywistości
KS: Czy gniewałaś się, że takie zmiany do Ciebie przyszły, czy byłaś świadoma tego, co się dzieje?
EKK: Czułam wewnętrznie, że to, co się dzieje, jest zgodne z moją wewnętrzną prawdą. Czułam, że daję się prowadzić intuicji. Żyjemy w szerokości geograficznej, gdzie większą wagę przykłada się do tego co naukowe, potwierdzone, namacalne, materialne, pochodzące z umysłu, a nie do tego co z serca.. A ja czułam w głębi serca, że te zmiany - choć bolesne, prowadzą mnie we właściwą stronę.
Jeśli chcesz mieć dostęp do całego wydania ENERGII Życia
* zamów jednorazowo egzemplarz
Zakup stacjonarnie w salonikach prasowych EMPiK lub Inmedio